czwartek, 7 września 2017

Skatowany, upodlony i zmieszany z błotem - XIII Bieg Katorżnika


Kilka lat temu siedziałem przed telewizorem i leniwie przerzucałem kanały. W pewnym momencie moim oczom ukazał się obraz, na którym grupa ludzi brnie przez błoto i szuwary. Wtedy zrozumiałem - ja też tak chcę! Nie wiedziałem tylko, od czego zacząć..
Od małego jarałem się wojskową przep***dolką - programy takie jak "Kawaleria Powietrzna", czy filmy pokroju "J.I. Jane" oglądałem z zapartym tchem. Chciałem zasmakować takiego szkolenia, jednak wizja zasadniczej służby wojskowej nie do końca do mnie trafiała. Z komercyjnych imprez najpopularniejsza w tamtym czasie była "Selekcja", do której, pomimo bardzo dobrej sprawności fizycznej, nie byłem ani trochę przygotowany- tam nie trafiali przypadkowi ludzie. Wielka była moja radość, gdy obejrzałem wspomniany wcześniej reportaż o "Katorżniku" - w końcu impreza dla mnie! Z różnych powodów w kilku kolejnych edycjach nie udało mi się jednak w nim wystartować. W głowie jednak cały czas miałem obraz ludzi uwalonych błotem, wbiegających na metę, przyjmujących na szyję trofeum - wielką metalową podkowę na grubym łańcuchu. Też taką chciałem. Minęło parę lat...

CO, GDZIE, KIEDY, JAK?

Siły Zbrojne RP to temat mi bliski, a i bieganiem ostatnimi czasy interesuję się bardziej niż kiedyś. Bieg Katorżnika - "zorganizowany przez komandosów dla komandosów" w Lublińcu, kolebce polskich Wojsk Specjalnych stał się priorytetem w moim tegorocznym kalendarzu imprez.
Sobota, 13.08.2017. Poranek zwiastował kolejny ładny, ciepły dzień. Wskoczyłem w letnie ciuchy, spakowałem sprzęt do biegania, coś do jedzenia i ruszyłem w drogę. Już 30 km od domu zrozumiałem, jak bardzo się pomyliłem. Temperatura na termometrze spadła do 15.5 stopnia, a z nieba spadł rzęsisty deszcz. Pogoda zapowiadała się "taktyczna". Wiedziałem, że bieg ukończę przemoczony, wizja przemarznięcia nie napawała mnie optymizmem. Było już za późno, żeby zawrócić. Całe szczęście, gdy dojechałem na miejsce przestało padać.
Na Katorżnika wolne miejsca rozeszły się jak świeże bułeczki. Mi, całe szczęście, udało się załapać na serię VIP/Dziennikarze o 11:30. Podkowa była w zasięgu ręki, teraz trzeba "tylko" dobiec do mety.

ORGANIZACJA

Gdy dojechałem na miejsce od razu zostałem skierowany na duży parking, gdzie miejsca nie zabrakło aż do samego końca. Do biura zawodów trzeba było przejść raptem 300 metrów.
To mieściło się w starej, acz dobrze utrzymanej, sali gimnastycznej z, jak mi się wydaje, wojskowym rodowodem. Pomimo sporej ilości osób większych kolejek się nie dopatrzyłem. Rozstawionych było kilka stolików przy których wydawane były pakiety startowe - każdy przypisany dla innej godziny startu.
Na katorżniku byłem pierwszy raz i nie bardzo wiedziałem co dalej. Całe szczęście na każdym kroku można było spotkać dobrą duszę z obsługi, która chętnie udzieliła potrzebnych informacji.
Zabezpieczeniem imprezy zajęli się najlepsi - członkowie WKB META, komandosi JWK Lubliniec, lokalna straż pożarna, nadleśnictwo, harcerze i grupa Strzelców RP.
Część właściwa odbyła się na plaży pobliskiego jeziora. Ot standard- start, finisz i scena do dekoracji. Konferansjerka na najwyższym poziomie!
Oprócz tego każdy fan militariów mógł sobie kupić coś fajnego na odpowiednim stoisku, wypić dobrą kawę, czy wszamać coś z grilla.

PAKIET STARTOWY

Mogliśmy w nim znaleźć:

  • Koszulkę
  • Bandanę Haix
  • Napój izotoniczny
  • Baton proteinowy
  • Krówki komandosa - całkowicie rekompensowały brak piwka na mecie
  • Voucher na grochówkę 
  • Kupon zniżkowy na produkty Haix
Na mecie otrzymałem

  • Podkowę - wymarzone trofeum
  • Butelkę wody
  • 500% satysfakcji
TRASA I PRZESZKODY

Zacznę od tych drugich, których praktycznie nie było. To znaczy były powalone na trasę drzewa, były przepusty w których trzeba było się czołgać, czy pomost na który należało się wdrapać. Zabrakło przeszkód znanych np. z Runmageddonu jak równoważnie, ścianki itp. Bieg Katorżnika to nic innego jak ostra, crossowa przejebka bez dodatkowych udziwnień. 
Brak przeszkód bynajmniej nie sprawił, że było łatwo. Trasa imprezy to niekończące się kilometry w wodzie po pachy, błocie po kolana i w szuwarach, które plątały się wokół nóg. Suchy ląd trafiał się bardzo rzadko. Cały czas jak nie jezioro, to muliste leśne rzeczki, a w nich powalone konary - koszmar dla piszczeli. Gdy już udało się wybiec na leśną ściółkę człowiek czuł się lekki niczym motylek... do 8. kilometra. Dalej ogarnęło mnie mnie ogromne zmęczenie i choć głowa chciała, to nogi nie dawały już rady. 
Nie wiedząc co mnie czeka, jeszcze przed zawodami zakładałem ukończenie rywalizacji w dwie i pół, max 3 godziny. Zadbałem o wystarczające na ten czas odżywienie organizmu - zjadłem lekko, lecz pożywnie, nawodniłem się i zadbałem o elektrolity. Jak się później okazało to nie wystarczyło. Jako, że do mety dotarłem po niespełna czterech godzinach, około godziny wcześniej zaczęły się u mnie pojawiać skurcze. Podejrzewałem, że przebyłem już większą część trasy, a punktu odżywczego nie było. Nie doczytałem, czy w ogóle taki będzie i nawet oswoiłem się z myślą, że nie. Gdy już porzuciłem wszelkie nadzieje okazało się, że jednak takowy jest! Moja radość była nie do opisania. Mogłem napić się izotonika, wody i zjeść jogurcik. Miałem pewne obawy, czy nie zaowocuje to rozstrojem żołądka, ale musiałem zaryzykować - organizm domagał się protein. Fajnie było, ale czas wracać na trasę - znów do rzeczki - pełnej zatopionych konarów i zdradliwego, mulistego dna. Dawno nie było jeziora i trzcin? Proszę bardzo! I tak w kółko. W pewnym momencie powróciliśmy do jeziora, nie było już szuwarów, a w odległości jakichś 300, może 400 metrów w linii prostej widać było przystań, gdzie znajdowały się start i meta. Do uszu dobiegały przytłumione owacje i narracja prowadzących. W mięśnie wstąpiła nowa siła. Jezioro było ciepłe, woda po pas - można było trochę płynąć, trochę iść. Przed nami pomost, z którego strażacy polewają wodą - trzeba się wdrapać i zejść. Dam radę! Na pytanie "daleko jeszcze?" strażak odpowiada "800 metrów, może kilometr" - czyli trzeba będzie odbić jeszcze na chwilę w las. Tak też się dzieje. Z początku zapowiada się rewelacyjna końcówka - sucho, wydeptanymi duktami. Czar pryska po kilkudziesięciu metrach - znowu woda, jakieś rowy, z których gdy tylko na chwilę udało się wyjść zaraz lądowało się w następnym, a pomiędzy nimi błoto po kolana. Na tym odcinku trasy można było spotkać więcej wolontariuszy niż wcześniej (albo po prostu ja nie zwracałem na nich uwagi). Na pytanie o pozostały dystans każdy odpowiadał inaczej - półtora kilometra, 800 metrów, kilometr itd. Podli kłamcy! ;) Skąd ma wiedzieć kto mówi prawdę? W tym momencie biegła już tylko głowa - nogi chciały się ugiąć pod ciężarem ciała, a oczy zachodziły łzami. Ale nie można, już blisko. Powtarzałem sobie te słowa jak mantrę. W pewnym momencie błoto ustąpiło, a na drodze pojawiły się typowo OCRowe przeszkody - jakieś ogrodzenie do przeskoczenia, drabinka, bunkier, trochę czołgania, ławki do przeskoczenia i... KONIEC!!! Co za ulga...

PODSUMOWANIE

Nie jestem w stanie odpowiedzieć jakie emocje towarzyszyły mi na finiszu - czy była to endorfinowa euforia, jak po pierwszej dyszce, połówce, czy Runmageddonie, czy może coś innego? Nie wiem. Wiem, że byłem wtedy kompletnie wyczerpany. I brudny. Ale przynajmniej miałem wymarzoną podkowę. Teraz wystarczyło iść do auta po rzeczy i ogarnąć się trochę przed powrotem do domu. Po tym wszystkim co przeszedłem nie było to łatwe zadanie.
Co do wyniku, to bieg udało mi się ukończyć w 3h 57m 35s, co dało mi 8. miejsce w kategorii dziennikarzy (6. z mężczyzn). Niestety niebyła prowadzona klasyfikacja otwarta (przynajmniej ja się nie doszukałem), więc nie wiem, jak wypadłem na tle pozostałych zawodników. Wierzę jednak, że to przyzwoity rezultat. :)
Swoją lokatę mogłem o kilka minut poprawić. Było kilka momentów, gdzie mogłem pobiec szybciej i "łyknąć" parę osób. Ja jednak wybrałem spokojnie tempo i podziwiałem piękne okoliczności przyrody. A że okoliczności przyrody nie biegły zbyt szybko, to i mnie się nie spieszyło (if ju noł łot aj min*).
Pod wielkim wrażeniem jestem pań, które wystartowały 30 później i zaczęły mnie przeganiać w okolicach 6. kilometra. Przez jakiś czas próbowałem utrzymać ich rytm i o ile "na suchym" nie miałem żadnych problemów z dogonieniem, a nawet wyprzedzeniem ich, to to, co te laski robiły w wodzie i bagnie zasługuje na najwyższe uznanie! Nie wiem, czy to kwestia tego, że były mniejsze i bardziej opływowe niż ja, czy może to fakt, że przeszkody nie robiły na nich większego wrażenia i po prostu szły jak przecinaki upadając i podnosząc się co chwila. Nie wiem, ale szacuneczek ogromny!
XIII Bieg Katorżnika był wspaniałą imprezą. Nic i nikt do tej pory nie wycisnął ze mnie tyle, co te kilkanaście kilometrów trasy. Na taki wysiłek nie byłem przygotowany. 
Organizatorzy stanęli na wysokości zadania, a nawet wyżej. Wszystko było na swoim miejscu - fajna konferansjerka (w sensie, że prowadzenie, nie kobitka - bo to facet był ;)), profesjonalna obsługa, wymagająca trasa - nie ma się do czego doczepić.
Czy polecę ten bieg innym? Jak najbardziej!
Czy sam ponownie wystartuję? Tu już będę się musiał mocno zastanowić. Nie jestem przekonany, czy mój poziom masochizmu jest odpowiednio wysoki. ;) 

Tak że tak - jeżeli szukacie wrażeń, chcecie się przep***dolić i upodlić, a na dodatek dostać wypasione trofeum w kształcie podkowy przyjeżdżajcie na Bieg Katorżnika. Ta impreza Wam to wszystko zapewni!
Polecam,
Kuba Staszewski :)

*Dla niekumatych - biegłem za bardzo atrakcyjnymi dziewczynami! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz